
Plebiscyt “Jestem kobietą i sięgam po więcej 2024” – Sylwia Grodzka-Haba, Pani Foremka
Kasia Gostrowska
20 lutego 2025
Wyróżnienie w kategorii: Siła Tradycji.
Gdyby ktoś 8 lat temu powiedział mi, że moja droga zawodowa będzie związana z cukiernictwem, śmiałabym się wniebogłosy… Wiem, że podobne stwierdzenia słyszy się dość często, ale czy przyszłoby Wam do głowy, że filolog języka francuskiego i absolwentka międzynarodowych studiów politycznych z ambicjami zostania prezydentem (serio!) skończy w pracowni cukierniczej i zbuduje swoją markę osobistą wokół deserów premium? No właśnie… A tak dokładnie się stało i tą historią chciałabym się z Tobą podzielić. Rozsiądź się wygodnie i czytaj…
Dawno, dawno temu, w Mysłowicach – mieście, jakich wiele na Śląsku, dorastała dziewczynka. Piegi i rude kręcone włosy były jej znakiem rozpoznawczym. I jak się szybko okazało jedną z najlepszych pożywek do żartów, szykan i przezwisk… Och, nie sposób wymienić ich wszystkich!
Sylwia, bo tak miała na imię, była wzorową, szóstkową uczennicą. Do tego stopnia, że czwórka z kartkówki była powodem do łez i niezadowolenia rodziców. A skoro już o rodzicach mowa, to właśnie oni najbardziej wpłynęli na charakter Sylwii. Wymagający, z zasadami, budzący ogromne poczucie respektu, zaspokajający wszystkie materialne potrzeby, które może mieć dorastające dziecko, byli… Zawsze ważniejsi niż wszystko inne dookoła. Zawsze bardziej potrzebujący niż wszyscy inni dookoła. Zawsze wiedzący wszystko lepiej niż reszta świata. Zawsze chcący dla Sylwii tego, co najlepsze… W ich mniemaniu. Do nikogo Sylwia nie żywiła takiej miłości jak do swoich rodziców. Nikomu nie była bardziej posłuszna. Nigdy nie przyszło jej też do głowy, żeby postawić na swoim – gdy często nie zgadzała się z tym, co mówili i czego od niej wymagali. To zaszczepione tak głęboko poczucie obowiązku i posłuszeństwa wobec mamy i taty było z nią aż do ich śmierci – do 2016 roku.
To był trudny czas. Dorosła już Sylwia, choć od czterech budująca własną rodzinę, nie mogła znaleźć sobie miejsca. Nie mogła odnaleźć się w nowej, wymagającej rzeczywistości. Choć to paradoks, bo w końcu jej życie stało się wolne od przewlekłych chorób mamy i taty, i wszystkiego, co ze sobą niosły…
Pierwotnie postępująca postać stwardnienia rozsianego mamy i alkoholizm taty Sylwia mogła odmieniać przez wszystkie przypadki, od najwcześniejszych lat szkoły podstawowej. Były najbardziej wyraźnym elementem jej dzieciństwa, a później dorosłego życia. Choć o dzieciństwie w tej sytuacji trudno mówić, bo trudno być dzieckiem, gdy trzeba zbierać z podłogi pijanego ojca. Trudno o beztroskę, kiedy w wieku 8 lat trzeba prosić lekarzy, aby przyszli, zbadali, zabrali na leczenie mamę. Niełatwo jest być zwyczajną, małą dziewczynką, kiedy pełni się rolę opiekunki, powierniczki, ratowniczki, dorosłej. Tęskni się wtedy za byciem tylko córką…
To wszystko z jednej strony kształtuje charakter. Z drugiej rodzi demony, o których istnieniu dowiadujemy się w ciągu naszego dorosłego życia. Na szczęście jesteśmy już wtedy na tyle świadomi, żeby móc z nimi walczyć, jeśli tylko chcemy…
Nie wspominam tego wszystkiego bez powodu. Wiem, że podobne historie nierzadko są motywacją do zmian dla innych kobiet, które zagubione w swojej rzeczywistości nie widzą przysłowiowego „światełka w tunelu”. A ono naprawdę tam jest. Czas, abym opowiedziała o swoim, bo Sylwia to ja i moja historia ma szczęśliwe zakończenie!
Cukiernictwo pojawiło się moim życiu zupełnie przypadkowo. Kiedy urodził się mój syn, zmuszona ówczesnymi okolicznościami zdecydowałam się na urlop wychowawczy (btw, dziś jestem niezwykle wdzięczna losowi za te trudne okoliczności – to był świetny czas na budowanie relacji mama – syn!). Z braku laku i codziennej monotonii zmieniania pieluch, jak wiele mam w tym czasie postanowiłam, że podbiję świat i stworzę milionowy biznes! Skończyło się na upieczeniu kilku słodkich placków dla najbliższych znajomych. Ale, próbować zawsze warto 🙂 Powrót do pracy był formalnością, a jego jedynym celem było odebranie wypowiedzenia. W niedługim czasie przeżyłam odejście rodziców – w odstępie dwóch miesięcy pożegnałam mamę i tatę. Było to traumatyczne przeżycie i gdyby nie wsparcie i obecność mojego męża i syna naprawdę trudno byłoby mi odnaleźć się w tej kompletnie nowej i trudnej dla mnie rzeczywistości.
Całe życie mieszkałam bardzo blisko rodziców – musiałam być „pod ręką”, karmić, przebierać, robić zakupy, sprzątać. Było to wygodną koniecznością, a po ich odejściu okazało się zmorą. Codzienne przechodzenie pod ich oknami… Pełne litości spojrzenia sąsiadów… Nic nie ułatwiało mi pozbierania się do kupy.
W tym czasie w telewizji pojawiło się ogłoszenie o naborze do nowego programu telewizyjnego „BakeOff Ale Ciacho”, kręconego na podstawie brytyjskiego formatu o tym samym tytule.
Pamiętam, jak mój mąż powiedział wtedy jedno słowo: „JEDŹ! Odpoczniesz od wszystkiego, oderwiesz się od tego, co tutaj się dzieje”. I chyba nie zastanawiałam się długo, nie analizowałam, ponieważ faktycznie się do tego programu zgłosiłam. Ku mojemu zdziwieniu zostałam wybrana do finałowej 12 uczestników. A telefon z tą informacją zadzwonił do mnie, kiedy byłam na cmentarzu! Przypadek? Nie sądzę!
I właściwie od „BakeOff” wszystko się zaczęło. To tam złapałam prawdziwego bakcyla i odkryłam swoją pasję do cukiernictwa. I choć odpadłam przed wielkim finałem, to dzisiaj wiem, że wygrałam swoją zupełnie nową drogę zawodową. I życiową trochę też.
Należę do osób, które kują żelazo, póki gorące i są w gorącej wodzie kąpane. Po programie od razu zaczęłam szukać staży i szkoleń cukierniczych. Tygodnie spędzałam w Warszawie, aby uczyć się fachu od najlepszych. Szybko okazało się, że Polska to dla mnie za mało i że prawdziwie piękne i najwyższej jakości cukiernictwo tworzy się za granicą. Zdecydowałam się więc na szkolenia u najwybitniejszych, światowych cukierniczych autorytetów. Inwestowałam grube pieniądze po to, żeby zdobyć umiejętności, jakich w Polsce nie ma nikt inny. Bycie najlepszą miałam przecież wpojone od najmłodszych lat. Postanowiłam też, że spadek, który został po rodzicach, zainwestuję we własną cukiernię skoro tak wyraźnie dali mi znak, że kibicują mojej nowej drodze (tak, to ten telefon na cmentarzu).
I tak krok po kroku, dzień po dniu, konsekwentnie, zaczęłam budować swoją cukierniczą markę osobistą (oczywiście 8 lat temu nie miałam pojęcia, że tak to się właśnie będzie nazywać).
Zdecydowałam się na cukiernictwo premium, monoporcje (inaczej mono desery, z fr. Petits gateaux), ponieważ wówczas był to praktycznie nieznany w Polsce produkt. Jego piękno i kunszt wykonania przyprawiały o zawrót głowy. Chciałam tworzyć coś wyjątkowego, coś, co nie jest powszechne i co wyróżni mnie na tle innych słodkich konceptów. Nie miałam wielu kibiców. Byli nimi właściwie tylko mój mąż i syn, choć przez moją ciągłą nieobecność w domu kibicowanie mi czasami było ogromnym wyzwaniem. Zwłaszcza dla mojego 4-letniego wówczas syna. Dobrze, że już nie pamięta, jak setki razy powtarzał, że spali moją cukiernię, bo wtedy częściej będę w domu…
Uznałam jednak za normalne, że nowość na rynku zwykle spotyka się z rezerwą i potrzebuje czasu, żeby przekonać do siebie potencjalnych klientów. Postanowiłam więc skoncentrować się na najwyższej jakości, wyjątkowości produktu i jego charakterze premium i po prostu „dać temu czas”. Na szczęście długo czekać nie musiałam. Pierwsze dni po otwarciu Pani Foremki były klęską urodzaju. Ograniczone środki finansowe, jakie miałam na zakup niezbędnych akcesoriów do produkcji tego typu deserów, sprawiały, że praktycznie całe dnie i noce spędzałam w pracy. Goście cukierni pokochali mój produkt, pasję, zaangażowanie, a ja – z poczucia obowiązku – nie mogłam ciągle zamykać cukierni z powodu braku ciastek. Pracowałam więc ponad siły, ale czułam ogromną satysfakcję! I czuję ją do dzisiaj.
Cukiernię prowadzę już 7 lat. W lutym tego roku (2024 r. – przyp.) otworzyłam drugą. W międzyczasie wydałam książkę, a właściwie przepiękny album cukierniczy, stałam się dla wielu autorytetem w dziedzinie monodeserów i uznanym szkoleniowcem. Stworzyłam wyjątkowy projekt szkoleniowy – kilkudniowe wyjazdy cukiernicze połączone z warsztatami, wymianą doświadczeń i relaksem. Zostałam ambasadorem prestiżowej marki czekoladowej z Ameryki Południowej poważanej w całym świecie cukierniczym. Zdjęcia i wzmianki na temat moich deserów pojawiają się na zagranicznych portalach cukierniczych oraz w światowej klasy magazynach. I jedyne czego w tym wszystkim brak to uznania „wśród swoich”…
Szybko przekonałam się, że polski świat gastronomii/cukiernictwa to wybitnie hermetyczne środowisko. Nie ma w nim miejsca dla „nowych”, a dla kobiet mam wrażenie, że w ogóle. To smutne, bo mimo uznania na świecie, dobrze jest czuć wiatr w żaglach z najbliższego podwórka… Ciągle się z tym mierzę, ale już o to nie zabiegam. Czuję spełnienie jako kobieta, która doszła do wszystkiego dzięki własnej determinacji, trudnej i konsekwentnej pracy oraz przekuwaniu wymagających doświadczeń z dzieciństwa w zasoby, które pozwalają mi patrzeć na wiele rzeczy ze spokojem, widzieć rozwiązania, a nie problemy, pokonywać trudności i cieszyć się z tego, co mam. To cudowne uczucie. Długo na nie czekałam, ale dzięki temu jeszcze bardziej uwielbiam jego smak…
Nigdy nie traktowałam mojego cukiernictwa jak biznesu. Pracuję na stałe z 1 osobą. Kilka dziewczyn z dużą rotacją (bardzo powszechną w gastronomii) zajmuje się sprzedażą deserów. Nigdy nie robiłam badań rynku, kalkulacji food costu, czy rentowności cukierni. Nie czuję takiej potrzeby, choć powolutku dostrzegam możliwości, jakie mogłabym zyskać, przestawiając nieco swoje myślenie. Zaczynam więc, od czasu do czasu, patrzeć na to wszystko z nieco innej perspektywy i otwieram się na nowe. A jak będzie – zobaczymy.
Jedno jest pewne. Pani Foremka to już rozpoznawalna marka cukiernicza. Osobista, bo dla wielu przestałam już być Sylwią, a jestem Foremką :). Szczęśliwą kobietą! Dziękuję, że mogłam podzielić się z Tobą moją historią.





